Jedziemy zaraz do sądu na Świerczewskiego. Ładują mnie do „sieczkarni”, skąd po pół godzinie idę na salę rozpraw. Jak w kinie. Albo we śnie.
Sala duża. Pusta. Ja na ławie oskarżonych, obok mnie sierżant w czapce. Wchodzi moja żona z Andrzejem — wspólnikiem od zawieszenia w pracy i znany mi mecenas S. Po chwili tych trzech z Krakowskiego i z Wilczej, ale już po cywilnemu. Wprowadzili mnie w zdumienie swoim wyglądem. Aż mi się głupio zrobiło. Każdy z nich mógłby siedzieć przede mną w szkolnej ławce! Wszedł sąd. Przystojna blondynka w todze i panienka w letniej sukience. A potem to już tylko słyszałem strzępy słów! „...strzelał do nas z parasola... myśleliśmy, że to wariat... kazał nam, żebyśmy go rozstrzelali... wyrażał się... radził nam, byśmy swoich dzieci nie posyłali do szkoły... bo ich wykończy...”.
Potem zeznawał Andrzej. I wygłosił na moją cześć pean. Z przemówienia mecenasa S. pamiętam zwrot: „ten czyn obłąkańczy” — co mnie poruszyło. W ostatnim słowie przeprosiłem chłopców i zapewniłem ich, że nic ich dzieciom w szkole nie grozi.
Usłyszałem jeszcze na samym końcu wyrok — 8 tysięcy złotych!!!
Warszawa, 28 czerwca
W stanie, oprac. Zbigniew Gluza, Katarzyna Madoń-Mitzner, Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 1991.